Po Soczi do sierpnia miałaś mieć czas, by się nacieszyć życiem. Najdłuższy odpoczynek w karierze, pięć miesięcy. Z tego, co mówisz, wynika, że zamienił się w torturę.
- Do sierpnia miałam sobie dać szansę, żeby się odnaleźć. Może wyleczyć. Może poczuć radość. Nie mówię o radości z biegów narciarskich. Tylko radości z tego, że jestem. Chciałam pożyć, znaleźć jakiś bodziec, który mnie odciągnie od tego wszystkiego, co czarne. Ale nie udało się. Wiosną jeszcze bardziej się wszystko posypało. Nie pomogło wolne. Nie rozwiązała problemu przeprowadzka do Warszawy, gdzie się przeniosłam po igrzyskach. Było za dużo szarpania, którego nie wytrzymałam po prostu. Fajnie się tu jednak mieszka, niebywałe, że przez trzy miesiące paparazzi mnie nie namierzyli i dalej polują na mnie gdzieś w rodzinnych stronach. Muszę się czymś zająć i skoro wszystko inne mi się w życiu sypie, to skupię się na sporcie. Na tym, co zawsze dobrze wychodziło. Może dzięki biegom drobnymi kroczkami jakoś się z tego wszystkiego wyciągnę. Złapię się tego, co jest dla mnie pewne, jasne, stabilne. Już bywało tak niedawno, że wokół walił mi się świat, a na treningu biłam rekordy. I był choć jeden powód, by się uśmiechnąć.
Zostałaś w depresji mistrzynią olimpijską. Więcej: udały ci się w Soczi igrzyska marzeń, biorąc pod uwagę, że startowałaś z pękniętą kością. I to wszystko się udało zrobić na uboczu tej prawdziwej walki, z samą sobą?
- Wszyscy pytali o tę stopę. I ona rzeczywiście bardzo bolała. Gdy jednego wieczoru wzięłam na spacer buty bez wkładek, nie byłam w stanie dojść do hotelu. Ból był straszny, ale w głowie były dużo gorsze rzeczy. Musi mi jednak na sporcie strasznie zależeć, skoro wtedy wszystkiego nie cisnęłam. Ale ja wiedziałam, że dam radę. To moja praca. Zadanie do wykonania. A efektem ubocznym moich stanów było to, że byłam wtedy bardzo wychudzona, i to na olimpijskich trasach pomagało. Poza tym akurat tutaj nie mogłam siebie rozczarować. Gdybym jeszcze zawiodła siebie jako narciarka, straciłabym ostatni punkt podparcia. Oczywiście, że się z medalu cieszyłam. Jak z żadnego innego. Na podium, gdy płynęły łzy, myślałam: "Jezu, dałam radę po tych dwóch latach. To niemożliwe". Miałam pękniętą kość, ściągnięte paznokcie po odmrożeniu, ale to jest ból fizyczny, który można ogarnąć. Życie sportowca wytrzymałościowego to eksperymenty z bólem fizycznym. Ale jak mi wtedy na podium przeszły przed oczami wszystkie te jazdy, wyniszczenia, omdlenia, to, jak daleko moje ciało było czasami od sportu i z jakimi rywalkami się ścigałam, to miałam moment czystego szczęścia, że dałam radę. Mocna jestem mimo wszystko.
REKLAMY GOOGLE
【不動産売却】査定30秒でスグ
住所を選ぶだけ/厳選6社の売却価格を オンラインで比較/無料&全国対応
sell.yeay.jp
まさか偏差値40台を取るなんて
模試はボロボロ。でも早慶に行きたい。 E判定から合格を狙える、英語長文教材
hi.studytown.jp
日経225先物で毎月プラス
月平均500円プラス達成の有料メルマガ アドレス登録で「無料」お試し購読
225life.com
Miałaś takie momenty w tym wielkim udawaniu, gdy chciałaś się po prostu przed wszystkimi rozpłakać i wykrzyczeć, że już dość, że potrzebujesz pomocy?
- Miałam taki moment rok temu na wiosnę, gdy byłam gotowa w sekundę rzucić narty i całą resztę. Ale gdy trochę się uspokoiłam, pomyślałam, że jest sztab ludzi, którzy na mnie pracują, są ludzie, którzy mi kibicują. Że moje problemy to nie ich wina i choćby z uwagi na nich nie wolno mi rzucić nart. Mój dół nie ma nic wspólnego z wygranymi czy przegranymi w sporcie. Z presją sportową radzę sobie tak samo, jak to robiłam zawsze. A nawet wydaje mi się, że lepiej, bo wszystkie sportowe problemy, które kiedyś tak bardzo przeżywałam, teraz wydają mi się drobiazgiem. Dzięki temu, że się tak nimi nie stresuję, potrafię z siebie na trasie wycisnąć znacznie więcej. Ten mój czarny świat nie ma też nic wspólnego - to chcę podkreślić najmocniej - z nikim z mojej drużyny. Bo na takich spekulacjach oni już ucierpieli, zwłaszcza mój treningowy partner Maciek Kreczmer, który lądował ze mną na jakichś wymyślonych okładkach.
To przed czym tak uciekasz?
- No właśnie ja nie uciekam.
Ty czekasz, żeby cię dogoniło poukładane życie osobiste, a ono nie dogania?
- Tak można powiedzieć. Trzy ostatnie lata mojego życia okazały się kłamstwem. Zawiodłam się bardzo. Na początku maja przeżyłam klasyczne załamanie nerwowe. Teraz może być już tylko lepiej.
Wyjaśnisz, o co chodzi?
- O uczucia, o poronienie sprzed roku.
Napisałaś o nim niedawno na Facebooku. Ale nie wszyscy zrozumieli.
- Napisałam najprostszymi słowami na świecie: straciłam Dzieciątko. Tak, żeby nie było żadnych wątpliwości. Nie wiem, jak można było pomyśleć, że chodziło o psa. Ja nawet rybki w akwarium nigdy nie miałam, bo wychowałam się na wsi, gdzie się zwierząt w domu raczej nie trzyma. Piesek, którego niedawno podarował mi brat, żebym miała się kim zająć, jest moim pierwszym. Tak, byłam w ciąży, poroniłam rok temu w maju, na obozie treningowym. Na samym początku obozu. Właśnie wtedy, gdy się szykowałam do wyprostowania swoich ścieżek. Wiadomo, że gdybym donosiła tę ciążę, dość zaawansowaną, nie wystartowałabym w Soczi. Miałam już w planie inne życie, przynajmniej na najbliższy rok. Właśnie na ten obóz zaplanowałam rozmowy z trenerem, z moją drużyną, z Polskim Związkiem Narciarskim. W moje przygotowania związek zainwestował pieniądze, moja drużyna - czas. Chciałam im to wszystko wyjaśnić i zacząć rozwikływać sytuację. Niestety, los zdecydował inaczej. To były przerażające i traumatyczne dni. Tak to się wszystko poplątało, że zostałam z tym sama. Nie mówiłam nic ani trenerowi, ani rodzicom, żeby ich nie martwić. Nie chciałam tego robić rodzicom: powiem, a potem odjadę na długo, na 2 czy 3 tys. km od nich? Przecież to byłoby maltretowanie ludzi. Oni próbowaliby się do mnie dodzwaniać codziennie, a ja często nie mogę odebrać. Odchodziliby od zmysłów. Jedyne, co mogłam zrobić, to próbować sama to ogarnąć. Wiele osób, również będących blisko mnie, dowiedziało się o wszystkim niedługo przed wpisem na Facebooku. Wszystko od A do Z wiedziały tylko trzy osoby. A i tak ze sporym opóźnieniem. Dwie z nich nie mogły uwierzyć, że to wszystko prawda. Bo gdy patrzyły na mnie np. w telewizji, widziały inną Justynę. Robiłam swoje. Byłam wrakiem, to wtedy chciałam rzucić narty, ale uznałam, że muszę to wszystko wypłakać i dopiero potem podjąć decyzję. Uznałam, że narty będą moim obowiązkiem, ucieczką. Zdecydowałam, że chcę się mimo tej osobistej tragedii przygotowywać do igrzysk. Dla siebie, dla chłopaków z mojej drużyny.
Uprawiasz katorżniczy sport. Nie bałaś się czasami, idąc na trening, że tak osłabiona - pod każdym względem - ryzykujesz zdrowiem, a może i życiem?
- Nie. Takich myśli nie miałam. W takim stanie dąży się przecież do samozniszczenia. Jeśli już, to miałam wyrzuty sumienia, ogromne zresztą. Bo wydawało mi się, że treningi nie oddają 100 proc. tego, co powinnam zrobić. Że nie angażuję się jak trzeba. Mimo że na treningach byłam, robiłam, nie olewałam.
Trener się nie zorientował?
- O stanach depresyjnych mu powiedziałam, o reszcie nie. Uznał, że najlepszym sposobem na depresję będzie praca. Chciał dobrze, ale "weź się w garść" to najgorsze, co można mówić w takiej sytuacji. Ja zdecydowałam się dobiec do Soczi, ale było ze mną coraz gorzej. Nie chodzi o to, że nie przykładałam się do treningów. Przykładałam się. Tylko że wcześniej zawsze chciałam zrobić 150 proc. normy. A teraz po prostu robiłam, co kazali. Moja głowa była gdzie indziej. Trener musiał to widzieć. Nagle zaczęłam słuchać muzyki na treningach. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, uważałam, że muzyka przeszkadza w skupieniu się na ćwiczeniach. A teraz jej potrzebowałam, by nie słyszeć własnych myśli. Szybko, do pracy, zagłuszyć, potem jakiś obiad i znikałam. Przychodziłam na drugi trening, a potem znów znikałam. Siedziałam sama w pokoju. Przez to się między mną i trenerem rodziły konflikty. Byłam nerwowa, on też. Przychodziłam po nieprzespanych nocach zła jak osa. Zamknęłam się bardzo mocno w sobie.
To dlatego trener późną jesienią był pewien, że to ostatni rok jego pracy, bo ani ty, ani on dłużej nie wytrzymacie?
- Wiem, że nie byłam przez ostatni rok wzorem zawodniczki. Chciałam tylko dobiec do igrzysk, nic więcej. Miałam zbyt dobre wyniki sprawdzianów, żeby to zmarnować. Ale gdy kończyłam letnie przygotowania, te najcięższe, byłam pewna, że robię je ostatni raz w życiu. Chciałam skończyć ze sportem, wszystko układać inaczej. Bo nie byłam już w stanie dać sportowi tyle, ile bym chciała. Tłumaczyłam to trenerowi i dlatego był wówczas przekonany, że to ostatnia nasza wspólna zima i idzie na emeryturę. Ale podczas sezonu to się zmieniło. To on mnie przekonywał, żebym nie odchodziła, to on wymyślił taką długą przerwę od sportu, prawie pięć miesięcy, żebym odżyła. Przełom nastąpił chyba po prześwietleniu stopy w Soczi. Bo trener długo wierzył, że to jednak tylko stłuczenie, gdy ja i fizjoterapeuta już czuliśmy, że to złamanie, bo przestało się goić. Trener widział, że cierpię, ale wszystkiego mu nie mówiłam. Biegałam w okularach, by nikt nie widział łez. Pamiętam, że jak zobaczył zdjęcie złamania, to się popłakał. Może rzeczywiście zmienił do mnie podejście. Zrozumiał, jak bardzo walczyłam. A podczas tej wymyślonej przez niego długiej przerwy przyszedł taki krach w moim życiu, że się spotkamy z trenerem jeszcze szybciej. Bo już tylko w sporcie w