6 sierpnia, czwartek
/Fukuoka – Kokura/
Nasz host miał trochę przedpołudniowego czasu, więc postanowiliśmy spędzić go razem. Japończycy uwielbiają wstawać dosyć wcześnie rano, a kładą się spać późno w nocy. Tym sposobem sypiają dużo mniej niż nasze „standardowe” 8 godzin. My spaliśmy dobre 9 godzin, a nasz gospodarz ledwie 5. To chyba jednak prawda co czyta się o krajach takich jak Chiny, Korea czy Japonia. Tutaj ludzie pracują dużo więcej, a czas wypoczynku, skracają do minimum.
Choć to nasz pierwszy pełny dzień w Japonii, postanawiamy dosyć szybko ewakuować się na północ. Nawet nasz host stwierdza, że w jego mieście niewiele jest ciekawego do zwiedzania (poza kilkoma świątyniami – do których niestety nie docieramy). Mieszkanko w którym spędziliśmy noc, było dosyć miniaturowych rozmiarów (oczywiście, jak na jedną osobę, ma wszystko co potrzeba), więc śniadanie postanawiamy zjeść na mieście.
Po spakowaniu naszych „małych” plecaków, wyruszamy wspólnie na miasto. Najpierw docieramy do jednej z głównych stacji metra/pociągu, aby w informacji turystycznej, rozeznać się, gdzie najlepiej byłoby się przemieścić.
Hasło „chcemy jechać autostopem”, jak zwykle wzbudza na twarzach Azjatów mieszankę politowania, zdziwienia i rozśmieszenia. Jest za to jeden plus. Ponieważ kultura amerykańska dotarła tu już dawno, wraz z jedzeniem, konsumpcjonizmem i kulturą masową, więc i słowo „hitchhiking” – oznaczające autostop nie jest im zupełnie obce – a to już dwa duże kroki do przodu :)
Pada również standardowa propozycja – „a może jednak pojedziecie pociągiem /autobusem… ?” – no i jak tu ludziom wytłumaczyć temat, nie używając trywialnego stwierdzenia „nie stać nas” ? Przecież to nie chodzi o pieniądze, ale przede wszystkim o doświadczenie spotykania ludzi w drodze i tego nieprzewidywalnego „…where we gone sleep tonight ?” :) Na szczęście najbliższy wjazd na autostradę znajduje się dosłownie kilkaset metrów od nas, więc nie musimy drałować zbyt daleko. Ciekawi nas jak nasz ulubiony sposób podróżowania sprawdzi się w kraju kwitnącej wiśni.
Mamy mapę, mamy plan, można więc spokojnie iść na kawę… mrożoną, bo ukrop przywieźliśmy jeszcze z Korei. Nasz kolega zaprasza nas również na sławny japoński Ramen. Gęstawą zupę na bazie wieprzowych kości, ze sporą ilością makaronu, plastrami gotowanej wieprzowiny i szeregiem innych dodatków. Co ciekawe odmian i typów Ramen w Japonii jest kilka i chyba każdy region/większe miasto, ma swój sławny punkt, w którym to danie podają.
Lokal do którego trafiamy, znajduje się dosłownie parę kroków od stacji, a dokładniej w centrum handlowym, którego owa stacja jest częścią. W zasadzie do pokonania mamy tylko kilka ruchomych schodów (w końcu jesteśmy w Japonii, świecie technologii ułatwiającej na każdym kroku życie swoim mieszkańcom). Nie jest to zresztą wyjątek, bo w całej Azji dworce lub stacje metra są jednocześnie naszpikowane różnego rodzaju sklepami, lokalami usługowymi i gastronomią, tworząc sporych rozmiarów kompleksy handlowe. Może nie jest to nic odkrywczego, ale przy sporym pracoholizmie i zabieganiu Japończyków (z którego są dosyć znani), było to tutaj wyjątkowo widoczne. Wszystko, co potrzebne przeciętnemu mieszkańcowi ma być w zasięgu ręki. Nic dziwnego więc, że szukając najlepszej knajpki z Ramen, Sushi czy Sobą traficie właśnie w okolice jakiegoś dworca.
No więc wchodzimy na piętro opanowane przez restauracyjki wszelkiej maści. Dochodzi 11:00, co oznacza bardzo często pierwszy większy posiłek dla wielu pracowników z pobliskich biur. Lokale zresztą również dostosowują się do tego trybu i wiele z nich dopiero się otwiera. Z daleka widać, który cieszy cię renomą, bo kolejka liczy już sobie kilkanaście osób, a w środku tłumy.
Procedura wygląda następująco: Czekając w kolejce, dostajesz do ręki menu, żeby móc się zastanowić, na co masz ochotę. Następnie, gdy zwalnia się miejsce w środku, podchodzisz do specjalnego automatu, klikasz na obrazek z wybranym daniem i uiszczasz opłatę. Tym sposobem nie ma już zabawy z płaceniem w lokalu, co zdecydowanie usprawnia przepływ ludzi. Następnie zasiadasz w miejscu wskazanym przez panią kelnerkę i wręczasz jej bilecik z automatu. Po kilku minutach przed tobą ląduje coś pysznego i zajadasz. Dodatkową atrakcją są wspólne okrzyki obsługi i kucharzy, które wznoszą na różne okazje (taki motywator).
Zupa w wersji klasycznej, z dodatkiem małej miseczki ryżu i warzyw, kosztuje 880 yenów, czyli 26,4 zł. Jak na warunki polskie, to bardzo dużo, jak na Japonię, dosyć standardowo. Jedzonko smakowało nam bardzo, a i cała otoczka tego miejsca zrobiła na nas wrażenie.
Japończycy dosyć mocno zakorzeniony mają duch wspólnego wysiłku i pracy w grupie co widać, gdy np. część knajpek dopiero się otwierała. Cała załoga zbierała się w jednym miejscu.
Następowała krótka narada, słowo od szefa i cała litania motywujących, wspólnych okrzyków.